Najpiękniejsze, dostępne dla każdego miejsca w Alpach Julijskich subiektywnym okiem słodkich

Czy może być piękniejszy krajobraz od tego pełnego zaśnieżonych szczytów górskich, zielonych łąk i turkusowych jezior? W rejonie Alp Julijskich znaleźć można wszystko to, co zapiera dech w piersiach. Magicznych miejsc jest tu mnóstwo, my przedstawimy Wam te, które wybraliśmy na jednodniowy wypad w Alpy Julijskie.

Chcieliśmy, by tegoroczne walentynki były wyjątkowe. Nie żebyśmy nagle podążali za trendem kupowania pompowanych serc i pisania rymowanek. Po prostu chcieliśmy nacieszyć się sobą i swoim towarzystwem.

Znaleźliśmy takie miejsce, w którym niemal stykają się Włochy, Słowenia i Austria. Na wysokości 1789 m n.p.m. pośród Alp Julijskich, podziwiać można włoską górę Monte Santo di Lussari. Nazywana jest górą pielgrzymów i narciarzy. Tak naprawdę i jedni, i drudzy znajdą tutaj coś dla siebie.

Na górę można wyjechać kolejką linową z miejscowości Camporosso In Valcanale. Taka przyjemność kosztuje 14 euro w dwie strony. 15-minutowa przejażdżka zdecydowanie dostarczy wrażeń wzrokowych i warta jest swojej ceny. Na szczyt można dojść też pieszo, przez malownicze Sentiero del Pellegrino. Długość szlaku wynosi ok. 10 km. Trzeba jednak pamiętać, że szlak nie należy do najłatwiejszych.

Ze szczytu wiedzie długa nartostrada, więc jeśli uwielbiacie jazdę na nartach, to zdecydowanie Monte Lussari przypadnie Wam do gustu. Jeśli podobnie jak my, nie jeździcie na nartach, to i tak zdecydowanie warto tu przyjechać.

Gdy dojechaliśmy do górnej stacji kolejki, poczułam się jak w bajce. Wszędzie było biało od śniegu, czułam lekki szczypiący chłód i doświetlające słońce, które nie zamierzało chować się za chmurami.

Ze szczytu rozpościera się magiczny widok na dolinę Tarvisio i okoliczne wzgórza. Znajdziecie tutaj schroniska alpejskie, które serwują lokalną kuchnię. W niewielkiej wiosce przy sanktuarium również nie brakuje kawiarenek, restauracji i sklepików z pamiątkami.

Mając ochotę na kawę, wybraliśmy restaurację Rododendro, którą prowadzi Gabriela Paruzzi, wielokrotna mistrzyni narciarstwa biegowego. Budynek, idealnie wspisujący się w alpejski klimat, przypomina zadbane schronisko. Z resztą rodzina Paruzzi prowadzi nie tylko restaurację, ale właśnie 3-gwiazdkowy hotel-schronisko z cudownym widokiem na okoliczne Alpy. 

Koniecznie zajrzyjcie tam na prawdziwie włoską kawę i temperamentne włoskie desery, które są genialne. W restauracji serwowane są także dania obiadowe – ponoć wyjątkowe. Widoku, który roztacza się z tarasu, nie da się porównać z niczym innym. To istna magia, a a ja mogłabym tu zostać i tak wpatrywać się w te piękne góry w nieskończoność. Niezaprzeczalnie majestatyczne, zaśnieżone ostre alpejskie szczyty pozostaną w mej pamięci na długo.

Następnie poszliśmy nieco wyżej, zwiedzić wioskę przy sanktuarium. Na szczycie góry znajduje się niewielka wioska, rozciągająca się wokół wspaniałego sanktuarium. Legenda głosi, że pewnego dnia pasterz, który zgubił swoje owce, odnalazł je na wzgórzu, podczas gdy klęczały wokół sosny, w ktorej pniu ukazała się Madonna z Dzieciątkiem. W tym miejscu w 1360 r. wybudowano kościół, a jego obecna forma pochodzi z lat 1500 -1600.

Po paru godzinach napawania się cudem przyrody, jakim są niewątpliwie Alpy, zjechaliśmy na dół kolejką, by pogubić się w uliczkach urokliwego miasteczka Tarvisio. Tarvisio określane jest mianem Wenecji Julijskiej. Miejscowość ta od wieków słynie z tego, że położona jest na styku kultury romańskiej, germańskiej i słowiańskiej. Jest to bardzo kameralna, ale jednocześnie pełna uroku wioska alpejska, w której warto się na chwilę zatrzymać. Tutaj zjedliśmy prawdziwie włoską pizzę, by następnie wyruszyć w miejsce, które od lat gościło w mym sercu…

Z racji mojej platonicznej miłości do Jeziora Bled, to właśnie tam zarezerwowaliśmy nocleg. Po wcześniejszym zwiedzaniu włoskiej części Alp Julijskich, na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem, gdy jezioro zdążyło pokryć się lekkim mrokiem, rozświetlanym tysiącami lamp romantycznie odbijających się od tafli wody. Widok był wręcz niesamowity. W naszej zarezerwowanej przez booking.com Villi Preseren postanowiliśmy zjeść lokalny specjał zwany „kremna rezina”. Tak naprawdę jest to ciastko, które można porównać do naszej kremówki. Jest chyba jednak bardziej waniliowe. Maślane ciasto wypełnione jest warstwą kremu waniliowego i warstwą bitej śmietany. Kremna rezina z widokiem na jezioro, to jednak coś, czego zwłaszcza w Tarnowie nie doświadczymy. Deser ten znajdziecie prawdopodobnie w każdej cukierni w Bledzie.

W okresie zimowym Bled pozostaje lekko uśpiony. Wieczorem ciężko o tłumy przechodzących turystów. Z niektórych lokali wydobywa się cicha muzyka, w rytm której kołysze się tafla wody.

Wokół jeziora znajdziecie ścieżkę, której długość wynosi nieco ponad 6 km. Wstaliśmy wcześnie rano, by pokonać ją w całości. Jezioro prezentuje się pięknie niemal z każdej strony, ale głównym punktem jest maleńka wysepka z kościołem –  Blejski Otok. Na wyspę można się dostać tylko drogą wodną – wpław lub tradycyjną łódką zwaną „Pletna”. Dzięki aktywnym źródłom termalnym Bled jest jednym z najcieplejszych alpejskich jezior, z temperaturą dochodzącą nawet do +26 °C. Niestety o tej porze roku i tak wczesnej godzinie ciężko o jakąkolwiek łódkę (bez wcześniejszej rezerwacji dla grup zorganizowanych), a tym bardziej o przepłynięcie jeziora wpław.

Na wyspie znajduje się dzwon kościelny, zwany też dzwonem życzeń. Legenda głosi, że uderzenie w dzwon przynosi szczęście – wystarczy pomyśleć życzenie, a ono na pewno się spełni… Cóż, nigdy nie biliśmy w dzwon życzeń, a jednak jakimś cudem znaleźliśmy się w miejscach, o których śniliśmy…

Dość ciekawa zdaje się legenda o powstaniu jeziora Bled. Znowu mamy tu odniesienie do pasterze wypasających owce na wielkich zielonych pastwiskach. Na jednym z pastwisk stała kaplica, do której wędrowały owce, bezczeszcząc miejsce święte, co nie wzbudzało trwogi w pasterzach. Pewnego dnia Bóg postanowił ochronić kaplicę, tworząc wokół niej jezioro. Nie mamy pojęcia ile w tym prawdy, ale sama legenda bardzo nam się spodobała.

Wokół jeziora nie brakuje wzniesień, z których można podziwiać piękno jeziora i odległych Alp. Szczególnie popularne znajdują się na południowo-zachodnim brzegu jeziora. Są to m.in. Ojstrica i Osojnica, z których roztaczają się przepiękne panoramy.
Z poziomu ścieżki też znajdziecie miejsca, w których można ujrzeć magię jeziora. Hipnotyzujące panoramy przedstawiające Blejski Otok z Alpami w tle pozostaje w pamięci. My się zakochaliśmy w tym widoku.

Kolejnym punktem widokowym jest stojący na wysokiej skale, nad północnym brzegiem jeziora Bled, okazały zamek – Blejski Grad.

Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1011 r., co czyni go najstarszym zamkiem w całej Słowenii. Obecnie mieści się tu muzeum okręgowe (m.in. bogate zbiory zbroi i broni z okresu XVI – XVIII w.), można też zwiedzić zamkową drukarnię i zamkowe piwnice. Można także spróbować lokalnych przysmaków w tutejszej restauracji. Podobno w zamkowym sklepiku znajdziecie przeróżne specjały miodowe prosto od słoweńskich pszczół.  Bilet wstępu do zamku do najtańszych nie należy – kosztuje 13 €, natomiast dzieci poniżej 14 roku życia zapłacą 5 €.

Po śniadaniu, spakowaliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy do Lublany. O ile Bled wydawał się naprawdę zaspany, to Lublana wręcz przeciwnie, pomimo zimowej pory wydawała się nam bardzo ożywiona, ale o tym napiszemy w następnym poście => Lublana w 1 dzień

Po kilku dniach od naszego powrotu wciąż wspominamy alpejskie klimaty. Raz zobaczone nie chcą odejść w niepamięć. Bajkowe krajobrazy, które niegdyś wirowały w mojej głowie nagle stały się takie realistyczne. Co najważniejsze, nie zawiodły mnie, wręcz przeciwnie. Mam nadzieję, że kiedyś wrócimy w te piękne okolice, może inną porą roku, może zawitamy gdzieś dalej… przyszłość maluje się podróżniczo.

16 Comments

Dodaj komentarz